Strona główna  |  Wydawnictwo  |  Wydania cyfrowe  |  Kontakt  |  Reklama
Najnowszy numer »

 
Aktualności

»

Nieinwazyjnie angażuję uczestników

Recepta na udany event firmowy jest prosta. Ludzie są zmęczeni całym dniem szkoleń. Nie każmy im wieczorem skakać, klaskać i śmiać są na rozkaz. Niech się po prostu bawią. O sztuce prowadzenia eventów rozmawiamy z Pawłem Burczykiem, aktorem i konferansjerem, który poprowadził Galę Osobowość Roku MICE Poland 2011.

\"\"

MICE Poland:
Wystarczyło zerknąć na ostatnie sylwestrowe show w Polsacie i TVP, żeby zobaczyć, że są dwie szkoły konferansjerki – ciągłe wice i kumpelstwo, albo elegancki dystans, półuśmiechy, „proszę państwa”. Którą pan woli?
Paweł Burczyk: W obydwu poruszam się swobodnie. Tak naprawdę wszystko jest kwestią smaku. Jeśli prowadzący ma poczucie smaku, to może serwować najbardziej rubaszne dowcipy. A jeśli nie ma, to nie pomogą salonowe maniery czy smoking. Druga kluczowa sprawa w tym fachu to wyczucie publiczności. Wspominam o nim, bo rzecz wcale nie jest taka oczywista. Bywa, że konferansjer kojarzy się z zabawiaczem, tymczasem jemu jest bliżej do wodzireja, z tą różnicą, że wodzirej prowadził zabawę fizycznie, mówiąc „a teraz kółeczko”, a konferansjer robi to samo, tylko w umysłach: „a teraz pomyślcie o tym i tamtym”. To nie showman, raczej trochę psycholog, a trochę czarodziej, który prowadzi myśli i wyobraźnię uczestników.

MP: A co, jak ta wyobraźnia nie daje się obudzić? Dwoi się pan i troi, a publiczność nic. Da się uratować taki event, czy jedyne, co pozostaje, to dotrwać do końca i zapomnieć?
PB: Nic na siłę. Największy błąd, jaki można popełnić, to próba osiągnięcia czegoś za wszelką cenę. To wiedza, którą ma każdy aktor. Jeśli ktoś na 41. spektaklu nie zaśmieje się tak, jak na poprzednich czterdziestu, to nie dociskam. „Opowiem sześć dowcipów, może zadziała” – jeśli tak pomyślę, to klęska murowana.

MP: Jest chyba jeszcze jedna sytuacja, w której trzeba honorowo skapitulować – kiedy wjeżdżają kanapeczki i napoje. Chyba, że zawodowiec potrafi wygrać z kateringiem...
PB: Z nim się nie wygra. Trzeba po prostu przejść płynnie do poczęstunku, wtedy staje się częścią występu. Ja zwykle mówię: „Proszę państwa, a teraz przed państwem po sukcesach w kraju i za granicą... golonka w piwie!”.

MP: Niezłe. A propos tekstów – słyszałem, że do stomatologów i farmaceutów można mówić „Dudkiem”, ale np. ludzie związani z motoryzacją wymagają, jakby to ująć... większej dosłowności.
PB: Nic z tych rzeczy. Prowadzę imprezy niemal 20 lat, zaliczyłem praktycznie wszystkie branże. I odkryłem, że nie ma czegoś takiego, jak typ branżowy, standardowy budowlaniec albo informatyk. Są ludzie, tacy lub siacy. Pracownicy przechodzą z firmy do firmy, z branży do branży, wszędzie trafiają się subtelni humoryści i troglodyci. A poza tym ostatnio mniej zachęcam do zabawy, a bardziej staram się nie przeszkadzać. Po latach obserwacji imprez firmowych wymyśliłem metodę, którą nazwałem „nieinwazyjne angażowanie uczestników". W skrócie „NAU”...

MP: Dobrze brzmi, jak NLP czy dieta Dukana. Może warto napisać podręcznik albo założyć jakąś szkołę?
PB: Chyba otworzę, bo to się sprawdza w większości eventów. Cały wic polega na tym, żeby nie męczyć. Większość osób, które biorą udział w eventach firmowych, szkoleniach czy imprezach motywacyjnych, jest zwyczajnie zmęczonych. Cały dzień słuchali wykładów, klaskali, ktoś im ciągle mówił, co mają robić. Teraz czeka ich wieczór eventowy, na którym każą im tańczyć, biegać, robić przysiady. Dalej będą w pracy. No więc oczekują konkursów, zaczepek typu „a teraz wszyscy razem!” – a tu zaskoczenie. Po prostu bawcie się. Piszę scenariusze bez przymusu, tak żeby ludzie mogli się rozerwać. Żadnego poszturchiwania i nakręcania, najwyżej czasem małe dotknięcia, żeby pokierować sytuacją.

MP: To znaczy, że w tym pisaniu na pan wolną rękę. Dziwne, byłem przekonany, że skupiony na konkretnym celu klient biznesowy określa temat i narzuca wizję...
PB: Jeśli chodzi o debiut czy odświeżenie produktu, to naturalnie muszę mówić o nim. Ale bez łopatologii. Żadnego „Nasz proszek jest the best” i opowieści o marce. Klienci rozumieją, że podejście pt. „scena zawiera lokowanie produktu” jest skuteczniejsze. Dowodem moda na całe spektakle z podziałem na role i udziałem aktorów, w które produkt jest tylko wpleciony. Niech pan rzuci jakąś markę...

MP: Pollena 2000. Staroć, żeby nie było, że uprawiamy kryptoreklamę.
PB: No więc przychodzi James Bond do Q i mówi, że musi przemycić broń przez cło. A Q na to, że ma taki superproszek, Pollena 2000, który sprawia, że zniknie nie tylko pistolet, ale nawet cały 007. Po czym prezentuje sześć innych wynalazków, już niezwiązanych z marką. Ludzie chętnie przychodzą na promocję produktu, kiedy mogą się bawić, a nie oglądać reklamy.

MP: A evenety firmowe? PR manager wysyła listę wytycznych?
PB: Korporacje wcale nie są takie skostniałe. W przypadku imprez klient określa ramy. Prosi, żeby było śmiesznie albo żebym nawiązał do czegoś, a poza tym mam wolną rękę. Jakiś czas temu pisałem monolog na staff party Sheratona. Zleceniodawcy nie mieli pojęcia, co zrobię. Kiedy zacząłem narzekać na hotel, byli przerażeni. Ale po chwili ludzie zaczęli ze śmiechu spadać z krzeseł, bo okazało się, że mówię z perspektywy kogoś z wewnątrz. Na przykład opowiadałem, jak w restauracji wkurzyłem się, bo nie ma mozzarelli, a kelner na to, że mozzarella wyszła. A tak przezywano szefa kuchni. Wcześniej przez dwa tygodnie kręciłem się po hotelu i słuchałem, jak podwładni nazywają szefów, zbierałem firmowe legendy. Klient mi zaufał. Opłaciło się, bo załoga była autentycznie uradowana, że ktoś mówi o nich, a nie leci z pamięci prospektem firmowym.

MP: Gorzej, jeśli trafi się korporacyjny biurokrata, co to podsuwa gotowe slogany do wygłoszenia. Da się takiego przekonać, że nie tędy droga?
PB: Nie spotkałem się z kimś takim. Chociaż, może raz... Miałem prowadzić półtoragodzinny event. Poproszono mnie, żebym przysłał dokładnie rozpisane kwestie, co kiedy powiem. Oczywiście zawsze przygotowuję się, ale dokładny co do minuty skrypt można napisać tylko do telewizji, gdzie wszystko jest zaplanowane. Na długiej, żywej imprezie nie da się przewidzieć wszystkiego.

MP: Nawet jeśli stawało się przed publicznością „nie raz, i nie dwa, a z parę tysięcy razy”, jak opowiada pan na swojej stronie?
PB: Jeśli coś mnie zaskakuje, to ludzie. Niespodzianki w rodzaju wypadków czy awarii nie robią na mnie wrażenia. Kiedyś na imprezie pod gołym niebem zapalił się kabel. Siada nagłośnienie, zespół nie może grać, więc wychodzę na proscenium i zaczynam mówić dowcipy. A znam ich kilkanaście tysięcy i opowiadam na życzenie, na zadane słowo. No więc opowiadam i opowiadam, w końcu strażacy pokazują, że wszystko gra, więc anonsuję zespół i słyszę, że teraz będzie kabret. Pytam: Jak to, a co z kapelą? – Mówiłeś przez półtorej godziny.

MP: W takich sytuacjach prowadzący ma czas na analizę, czy leci na automacie, jak żołnierz pod ostrzałem?
PB: Na automacie. Nie zastanawiam się długo, otwieram umysł, wygrzebuję jakąś wiedzę i płynę. To ma fachową nazwę: improwizacja. Przydaje się nie tylko konferansjerom. Uczę jej studentów aktorstwa.

MP: Łatwiej ogarnia się evenet biznesowy czy społeczny, np. charytatywny?
PB: Każdy przypadek jest inny. Ja uwielbiam aukcje. Od kilkunastu lat co roku w Filharmonii Olsztyńskiej prowadzę wielką aukcję Akcji Katolickiej. Pięćset osób na widowni, dwie i pół godziny nieustannej improwizacji, show budowany wokół każdego przedmiotu, nic nie da się wcześniej przygotować... To potężny monodram na żywo, spalam się na scenie jak w teatrze.

\"\"

MP: Skoro wspomniał pan o teatrze... Często wszechstronny aktor staje się ofiarą jednej charakterystycznej roli. Gdzie nie pojawi się Andrzej Grabowski, zawsze ktoś przywoła Ferdka Kiepskiego. Pan również miał taki kultowy serialowy epizod. „Luksus” z „13. posterunku” też się tak przykleił?
PB: Oj tak. Ciągle ktoś go wyciąga. Ale mi to nie przeszkadza, bo wiem, że publiczność widzi Burczyka, nie „Luksusa”. Odkryłem to jakieś dziesięć lat temu. Siedzę w pociągu i widzę, że dwóch facetów na stacji pokazuje na mnie. „Ty, patrz!”. „Posterunek” był jeszcze na topie, więc spodziewam się „Luksusa”, a słyszę: „Burczyk!”. Wtedy dotarło do mnie, że ludzie wiedzą, że zrobiłem coś więcej, niż serial. No ale ja jestem szczęściarzem – uzbierała mi się okrągła setka ról, grałem w superprodukcjach i w kinie offowym, w tuzinie języków, na wszystkich kontynentach prócz Australii. Gorzej ma ktoś taki, jak mój młodszy kolega, który przez cztery lata grał jedną z głównych ról w serialu i zapytał mnie kiedyś: Ty, na innych planach też tak jest? Dla młodego aktora, który nie zasmakował różnych prac, taka identyfikacja bywa trudna.

MP: Pamiętam, że jakiś czas temu mierzył się pan z czymś znacznie trudniejszym od zwykłej komedii, czyli ze stand-upem. Czy teraz, kiedy ta forma kabaretu odżywa w Polsce, wejdzie pan w to głębiej?
PB: Wchodzę w to bez przerwy, na każdym evencie, jako dobrze zapowiadający się konferansjer. Zanim zacznę występ, najpierw zapowiadam – stand-up jak się patrzy. No i często dostaję zamówienia na monologi na zadany temat. To już stand-up w stanie czystym.

MP: Taki wszechstronny konferansjer ma... No właśnie, co? Poczucie humoru, refleks, ogólne obycie, otwartość?
Ma na nazwisko Burczyk. A na imię Paweł.

Paweł Burczyk
aktor teatralny i filmowy. Syn aktorów Ireny Telesz-Burczyk i Stefana Burczyka. Jak sam żartuje, wkrótce będzie świętował 120-lecie pracy aktorskiej. Chciał zostać klaunem, ale uznał aktorstwo za łatwiejsze. Skończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną im. Ludwika Solskiego w Krakowie, ale pierwsze kroki w zawodzie postawił już jako dziesięciolatek. Od tamtej pory zagrał w kilkuset produkcjach filmowych (m.in. w „Bracie naszego Boga”, „Cwale”), serialach („13. posterunek”, „Plebania”, „Skorumpowani”, „Życie nad rozlewiskiem”) i spektaklach Teatru Telewizji. Regularnie występuje za granicą, gdzie wbrew polskiemu komediowemu emploi jest obsadzany w rolach szwarzcharakterów. Flirtował z kabaretem w show „Stand-up. Zabij mnie śmiechem”. Aktorstwo zgrabnie łączy z pracą pedagogiczną i konferansjerką – eventy prowadzi od blisko 20 lat. Prywatnie mąż i ojciec oraz znawca wschodnich sztuk walki

2012-01-24 15:12:00

powrót

Dołącz do dyskusji na stronie

»

Komentarz:
Text:
Podpis:
Nazwa:
WWW:

Wysłanie komentarza oznacza ze zgadzam się na regulamin.
Dołącz do dyskusji na FB

»

 
.

»

Ludzie branży

»

Personalnie... 
Iwona Głuchowska 

Dyrektor Sprzedaży i Marketingu, Cluster Warsaw w Radisson Hotel Group.

 

O sobie: 

Od maja 2022 r. jest Dyrektorem Sprzedaży i Marketingu, Cluster Warsaw w Radisson Hotel Group  Wcześniej pracowała jako Director of Cluster Sales Leisure and MICE – Holiday Inn Gdańsk, Holiday Inn Warsaw, Intercontinental Warsaw, Holiday Inn Champion; Director of Sales – Holiday Inn Warsaw City. Kierowała też sprzedażą w Airport Hotel Okęcie****, Scandic AG**** – Warsaw i w Orbis SA w Warszawie. Ukończyła Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Warszawie. Przykłada dużą wagę do zachowania równowagi między pracą a życiem prywatnym. Jej hobby to aranżacja zieleni w ogrodzie, przede wszystkim kwiaty. Książka, to najchętniej fantasy, ale największą sympatią darzy swojego psa i dwa koty.

.

»

Newsletter

»

Zamów newsletter